Włochy to państwo, które Polacy uwielbiają odwiedzać nie tylko w porze letnich wakacji, ale także jesienią, zimą i wiosną. Ten słoneczny kraj jest atrakcyjny o każdej porze roku. Byłem we Włoszech już kilkukrotnie i za każdym razem jest mi ciężko z nich wyjeżdżać.
Tym razem w zaplanowaną przez Kasię podróż po słonecznej Italii udaliśmy się na przełomie października i listopada 2022 r. 29 października przylecieliśmy do Bergamo, miasta w północnych Włoszech, położonego u podnóża Alp Bergamskich. Zostaliśmy w nim przywitani przez piękną pogodę. To był dopiero początek naszego „rajdu” po miastach północno-zachodniej Italii.
Z Bergamo od razu ruszyliśmy w kierunku Pawii. Nasz plan był tak szczegółowy, że zawierał nawet godziny przesiadek między pociągami, z dokładnym opisem każdej stacji. Już po dwóch godzinach byliśmy w pierwszym mieście z naszej listy.
Pawia to niewielkie miasto, w którym można znaleźć wiele atrakcji. Jest ono zamieszkałe przez ok. 72 tys. osób. Pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę starego miasta. Kasia zauroczona była wąskimi uliczkami, które po kolei eksplorowała. Nieopodal rynku zlokalizowana jest katedra di Santo Stefano e Santa Maria. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy do niej nie zajrzeli.
Bazylika San Michele Maggiore
W Pawii musieliśmy odwiedzić uniwersytet, który jest jednym z najstarszych w całej Europie. Jego początki datuje się na 825 r. Obecnie uniwersytet ma w swojej ofercie edukacyjnej wiele kierunków, dzięki czemu umożliwia szeroki zakres kształcenia w różnych dziedzinach.
Wisienką na torcie był zamek Viscontich, zbudowany w 1360 r. przez Galeazzo II Viscontiego. Od początków swojego funkcjonowania była to głównie budowla o przeznaczeniu obronnym. W 1392 r. syn Galeazzego – Gian Galeazzo – wybudował w pobliżu obiektu niewielką fortecę. Zamek był wielokrotnie przebudowywany. W 1911 r. zaczęto proces przywracania go do stanu pierwotnego. Obecnie znajduje się tutaj muzeum.
Rano, jeszcze przed wyjazdem w dalszą drogę, poszliśmy na spacer i trafiliśmy do lokalnej kawiarni, gdzie mieszkańcy przychodzą na śniadania. Zamówiłem kawę i lokalne bułeczki, a Kasia klasycznie herbatę. Nie mogłem się powstrzymać i kupiłem jeszcze dwie pyszne kawy espresso. Mimo braku znajomości języka włoskiego zamówienia zostały szybko zrealizowane, a atmosfera w kawiarence była bardzo przyjemna.
Ludzie odwiedzają rano takie lokalne kawiarnie, aby spotkać się ze znajomymi i porozmawiać. Taka rozmowa może trwać nawet do 2 godzin. Jest to zupełnie odmienne od naszej kultury, ale jakże przyciągające. 🙂
Z Pawii pojechaliśmy pociągiem do Genui, znajdującej się nad brzegiem Morza Śródziemnego. Jest to bardzo stare miasto o bogatej historii. Od zawsze chciałem je zobaczyć. Kto by nie chciał zobaczyć jednego z dwóch najpotężniejszych miast z czasów średniowiecza, które władały na morzach?
Pierwsze kroki skierowaliśmy oczywiście do portu, w którym mogliśmy zobaczyć fragmenty średniowiecznych doków, a także galeon „Neptun”, zbudowany w 1985 r. na potrzeby filmu Romana Polańskiego „Piraci”.
Palazzo San Giorgio to bogato zdobiony pałac, znajdujący się w porcie. Nie tylko kształt pałacu, ale i bogata dekoracja malarska na ścianach przykuwa nasz wzrok. Niecodziennie spotyka się tak wystawnie zdobione budynki we Włoszech. Warto zaznaczyć, że w tym obiekcie spisywał swoje podróże do Azji znany żeglarz i odkrywca Marco Polo.
Jak to zwykle bywa, nogi prowadzą nas w różne ciekawe miejsca. Rynki, uliczki i interesujące zakątki. Zawsze w ciągu dnia robimy sobie małą sjestę, aby naładować baterie i wieczorem ponownie eksplorować miasto. Najlepsze najczęściej odkrywamy, jak zmieniamy plan spaceru. Czasami się zgubimy, aby ponownie odnaleźć się np. w uliczce z procesją kościelną lub pokazami artystycznymi – właśnie wtedy doświadczamy „magicznych chwil”.
W Genui wypożyczyliśmy samochód i dwa czy trzy dni spędziliśmy na jeżdżeniu od miasta do miasta. 🙂 Udaliśmy się w stronę małej górskiej wioski – Borgomaro, gdzie już na nas czekało cudowne mieszkanko o nazwie Casa Rosalie z przemiłą właścicielką.
Po drodze zatrzymaliśmy się w Savonie i zwiedziliśmy także malutką wioskę – Calicę Ligurę.
Późnym wieczorem, mimo zmęczenia, z miejsca noclegu wybraliśmy się w stronę Triory (taki włoski odpowiednik Salem). Był to punkt obowiązkowy tej jesiennej wyprawy. Wąskimi dróżkami w górach, niekiedy przez oliwne gaje, jechaliśmy ponad godzinę, w pewnym momencie jadąc szczytem grani powiedziałem rzuciłem stronę Kasi „Nie chcie cię martwić, ale aktualnie jedziemy ponad chmurami, a tam widać księżyc”. Około 5 km przed Triorą zostać zatrzymanym przez lokalne służby porządkowe wraz z policją. Okazało się, że do samej Triory ludzie są dowożeni przez lokalną społeczność za darmo. Trzeba było wystać swoje w ponad 300 m kolejce, aby po 1,5 godz. dostać się do tętniącego życiem miasteczka, rodem z książek o wilkołakach, czarownicach i wampirach.
Hałasy, dym i okrzyki dodawały grozy. Udało nam się jednak zachować spokój. Potok wesołych i halloweenowo przebranych ludzi doprowadził nas w stronę teatru, gdzie trzy czarownice odgrywały swoje przedstawienie. W innym miejscu ktoś czytał dzieciom opowieści rodem z horroru. Aby to wszystko i jeszcze więcej przeżyć… to trzeba się tam udać osobiście – serdecznie polecamy.
Wszędzie na świecie wypożyczam samochód z tej samej wypożyczalni i jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Pojazd nie był duży, ale zupełnie nowy. Dzięki temu sprawdzał się znakomicie. Plan był taki – wynająć auto w Genui, pozwiedzać co się da i zdać je w Mediolanie.
Po smacznym śniadaniu i rozmowie z właścicielką mieszkania udaliśmy się w dalszą podróż w kierunku Turynu. Po drodze zwiedziliśmy górujące nad okolicą Fasano. Było akurat po deszczu i świeże powietrze dobrze wpłynęło na nasz nastrój. Przechadzka starym miastem, podziwianie Fiatów 500, kolejny zamek, świątynia – strzał w dziesiątkę. 🙂
Do Turynu dojechaliśmy jeszcze przed zachodem słońca. W mieście mieliśmy dużo do zwiedzania. Zaczęliśmy od muzeum włoskiej motoryzacji. Szczerze powiem, że nie byłem przygotowany na taką ilość wrażeń. W sporej wielkości budynku zgromadzone zostały pojazdy od najdawniejszych czasów po współczesność. To niesamowite jak można się przenieść w tamten świat. Wystawa została tak stworzona, aby ukazać rozwój motoryzacji na przestrzeni lat. Wisienką na torcie był oryginalny pojazd wyścigowy ABARTH.
Nie zabrakło m.in. kultowego Fiata 500 i przejażdżki małymi wagonikami. Na końcu wystawy było coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Wszystkie modele pojazdów wyścigowych F1 były ustawione chronologicznie w dwóch rzędach, jeden za drugim, a za nimi ekrany toru wyścigowego. Super! Jeśli ktoś kocha motoryzację, to koniecznie musi to miejsce odwiedzić.
Teraz przyznam się, że to miejsce wybrała dla mnie Kasia, której dziękuję za tę „podróż przez motoryzację Włoch”. BYŁO REWELACYJNIE!!! 🙂
Mole Antonelliana, czyli Muzeum Kinematografii, to jeden z symboli Turynu. Jest to okazały budynek po renowacji, a raczej wzmocnieniu konstrukcji. Znajdziemy w nim cały przekrój techniki włoskiej kinematografii, a poza tym liczne sale do ciekawych eksperymentów filmowo-artystycznych.
W wielu salach można odnaleźć przybory chemiczne, przypominające te z laboratorium Frankensteina. Na miejscu można także zobaczyć początki klatkowych, ruchomych obrazów w różnej formie technicznego wykonania. Istnieje możliwość skorzystania z nowoczesnej sali VR. Plan zwiedzania jest tak ułożony, że nie można niczego ominąć. Według mojej opinii to bardzo dobrze. Bo to miejsce ma wiele do zaoferowania.
Nie zabrakło też wielkiej hali, centralnej części budynku, otwartej do samej góry. Można w niej było skorzystać z leżaków i kontemplować. Jest to drugi punkt obowiązkowy w tym mieście.
Poniżej mała galeria zdjęć. 🙂
Jak tylko usłyszę o jakimś muzeum z wystawami, to muszę to miejsce odwiedzić. Nie inaczej było z Muzeum Egipskim, w którym zgromadzone zostały liczne artefakty kultury egipskiej. Jest to dla mnie osobiście bardzo ciekawe miejsce. Znajduję w nim wiele obiektów, które interesują mnie w kontekście życia kasty rządzącej, ale także życia codziennego ludzi z czasów faraonów oraz funkcjonowania tak potężnego państwa.
Jak już jesteśmy przy historii wiary, to nie możemy też pominąć tak ważnego miejsca, jakim jest punkt złożenia „Całunu Turyńskiego”. Oczywiście nie widzieliśmy oryginału, ale to, co można obejrzeć w kościele to i tak bardzo wiele.
Mediolan, ach ten Mediolan… To właśnie to miejsce, które trzeba odwiedzić. Nie tylko oddałem w nim samochód, ale też stało się miastem, do którego na pewno będę wracał.
Katedra w Mediolanie to obiekt, który zwiedziliśmy dosłownie od dachu po katakumby. Tak… tak… Na początku wjechaliśmy windą na dach, aby podziwiać kunszt kamieniarzy i artystów, którzy wykonali tak skomplikowane detale architektoniczne, których nazw nie pamiętam, więc nie będę starał się ich wymieniać. Wymądrzanie się na temat architektury to domena Kasi. 😉 Poza tym widok na miasto był niezapomniany.
Następnie odbyliśmy przechadzkę po wnętrzu tej majestatycznej katedry. To było niesamowite – nie będę opowiadał, bo to trzeba zobaczyć. Jedynie dodam, że rzeźba samego mistrza Marca d’Agrate (1552/1562 rok) przedstawiająca św. Bartłomieja jako écorché robi piorunujące wrażenie. Nie można koło niej przejść obojętnie.
Kasia oczywiście zabrała mnie także do muzeum Armaniego. Cóż tutaj więcej powiedzieć. Każda pasjonatka mody koniecznie musi tu przyjechać.
Ze swojej strony mogę dodać, że wystawa muzeum wywołała u mnie pełne zaciekawienie. To, co zobaczyłem, to nie tylko moda, ale też sztuka.
.
Kasia, jak na prawdziwego architekta przystało, z uwagą studiowała zabudowę miasta. Dlatego nikogo nie powinno dziwić, że nasze kroki skierowała również do Piazza Gae Aulenti, czyli nowoczesnego centrum z ciekawie zaaranżowanymi przestrzeniami miejskimi i pięknym parkiem. Na szczególną uwagę zasługuje Bosco Verticale – budynek mieszkalny w formie pionowego lasu, czy też budynek IBM o nieoczywistej formie.
Podczas zwiedzania nie zapominamy również o doznaniach kulinarnych. Co jakiś czas znajdujemy jakieś fajne miejsce, w którym ja sączę kawę, a Kasia delektuje się herbatą przy zamówionym kawałku ciasta.
Tym razem „zielona magia”. 🙂
Castello Sforzesco, czyli Zamek Sforzów, to monumentalny budynek mający już prawie 600 lat. Powstał w czasach, gdy potężna, włoska rodzina miała znaczne wpływy nie tylko we Włoszech, ale także w innych zakątkach Europy. Wielki dziedziniec, muzeum oraz ogrody przed fortyfikacjami – to wszystko sprawia, że nawet dzisiaj ma się poczucie dawnej świetności.
Bergamo to zarówno początek, jak i koniec naszej wycieczki. Jest to miejsce, z którego można zwiedzać całą zachodnią (od północy po południe) część Włoch. Jest dobrze skomunikowane z resztą kraju, co czyni je idealnym do planowania podróży w te rejony.
Jako że ostatnie dni zaplanowaliśmy w tym miejscu, to zaczęliśmy od odkrycia lokalnej kuchni, a tak naprawdę miejscowej Trattorii d’Amrosio, prowadzonej przez jedną rodzinę od wielu lat. Nie było prosto się tam dostać i bez rezerwacji byłoby to prawie niemożliwe. Tym razem nam się udało – byliśmy jedyną parą nierozmawiającą po włosku w całej restauracji. Włoska atmosfera i gościnność to coś, co mogliśmy wcześniej zobaczyć w telewizji, jednak tutaj na miejscu poczuliśmy to w głębi duszy i ciała.
Potrawy, zapachy i wino to cały urok tego miejsca. Gospodyni, z tylko jej znaną filozofią, sadzała kolejnych gości. Gwar włoskich rodzin…. To była chwila, której długo nie zapomnimy i zapewne kiedyś tam wrócimy.
Bergamo to nieoczywiste miasto na trzech poziomach. Dolna część jest dość nowoczesna. Można w niej znaleźć miejsce do spacerów, sklepy i restauracje. Na górną część można dojechać kolejką linowo-torową. Znajduje się tam pełne uroku stare miasto z ciasnymi uliczkami, restauracjami i jarmarkiem lokalnych wytwórców rzemiosła. Perełką okazał się trzeci taras, który odkryliśmy po wjechaniu kolejną kolejką. Jest to część twierdzy, z której rozpościera się niesamowity widok na okolicę. Znajduje się na tyle wysoko, że możliwe jest dojrzenie odległych miasteczek.
Na starym mieście jedna cukiernia szczególnie zwróciła naszą uwagę. Kolejka do niej liczyła ponad 20 osób. Co chwilę ktoś wychodził z niej z zakupami, a wśród nich były intrygujące „Polenta e Osei”. Jest to lokalny deser o bardzo słodkim smaku. Został upieczony po raz pierwszy ok. 1910 r. przez małżeństwo Amadeo i Giuseppiny Alessio. Deser stał się lokalnym specjałem i wizytówką miasta. Koniecznie trzeba go spróbować.
Focaccia z oliwkami na starym rynku w Bergamo.
W czasie podróży często korzystamy z małych barów i restauracyjek, aby skosztować lokalnych wyrobów. Tym razem znaleźliśmy na swój sposób miejscowy przysmak. Kasia focaccie jadła pierwszy raz i od razu jej zasmakowała. Kontemplowaliśmy sobie w tym miejscu dobre 20 min, obserwując stare miasto.
Jedno tylko dodam: marzenia trzeba spełniać. 🙂